Musztarda

Z zamkniętymi oczyma sięgnął ręką w stronę stołu

Monachijska refleksja paranoiczna w desperacji spowodowanej brakiem kolacji

Gohna, Eryk, Olo

Z zamkniętymi oczyma sięgnął ręką w stronę stołu

Monachijska refleksja paranoiczna w desperacji spowodowanej brakiem kolacji

Z zamkniętymi oczyma sięgnął ręką w stronę stołu. A stół jawił mu się wszystkimi kolorami pasztetu. Czymże jest owy pasztet? Nie wiedział, jego jaźń przejmowała wszelkie impulsy dochodzące ze stołu, ale nie rozróżniała ich. Może jest tylko utrwalonym w słowach wspomnieniem dzieciństwa, a może przeczuciem zbliżającego się rozwiązania, ale dlaczego to słowo i ten obraz tak mocno wibrowały w wydrwionej przez świadomość tkance? A wszystko stało się owego, pamiętnego dnia, kiedy przekonałam się, iż stół mówi, tym samym transcendencja stała się osiągalna. Tak mi się tylko wydawało, gdyż moja ręka była za krótka o około dziesięć centymetrów. Akurat tyle, by przekonać się, jaki znaczenie niesie ze sobą słowo wymierność; pozostało nam tylko podziwiać nasze piękne ruiny. Spierdalaj – pomyślał i przewrócił się na drugi bok – zawsze rano nachodziły go takie pojebane myśli i psuły mu humor. Humor człowieka stworzonego na obraz i podobieństwo szalonej wszy. Owe ścierwo zaczęło drażnić me gardło w momencie, gdy śmierć zdała się być niepowtarzalnie podobna do śmierci, i naraz pojawiło się pytanie: biały? Spierdalaj – powtórzył i przewrócił się na trzeci bok – kurwa, biały sobie wymyślił. To ty spierdalaj – burknął za chwilę ten z drugiego boku; czy to naprawdę ja? Degrengolada moralna, chociaż bym bardzo chciała, to na czwarty bok położyć się nie mogę! Pomyślał jeszcze przez chwilę, potem jeszcze jedną i powiedział – dobra, spierdalam. I spierdolił. Wszystko na co go stać, to żebranina albo paserstwo. Cóż ty na to fizyku? Oziębłość stosunków międzyludzkich nastaje wskutek tarć między nimi! Kurwa, co ja myślę, przecież od czegoś takiego można dostać pierdolca. Ale czym uczynić te strzępy? Życie wegetatywne, powiedział patrząc prosto w jej twarz. Jej twarz odwróciła się do góry nogami, zesrała się na stół i pobiegła po mięso. Mięso, moja droga, mięso, chociaż kęs ciepłego mięsa o zapachu magnolii. Sępie sępicho zadumawszy się, udało się na spoczynek, a nad ranem zaczęło zastanawiać się nad teorią względności. Uwzględniło między innymi popołudniowy pasat i razem z nim uleciało w pizdu. Przecież uczono cię, że miłość ma siedemnaście metrów. Wszyscy, którzy primhamy, czyli: my, wy i oni, doszliśmy do punktu wyjścia. W związku z tym odprawiliśmy ceremonię ontologizującą i mniemamy, że jesteśmy na wyższym stanowisku. Gdy tylko to usłyszał, wyciągnął z kabury swoje Magnum 440 i zajebał woła, który pierdolił w rowie jak chory. Kto wymyśla te wszystkie pieprzone słowa – zapytał sam siebie i jebnął głową w poprzekę. I tak prawdą jest tylko to, że żyjemy i sramy, a kto powie, że nie, tego w mordę. Wyszedłszy ze sklepu pierdolnął staruszkę i nasrał jej na twarz. A srał jej prosto w przełyk i cicho jęczał – lovely, aż jej twarz eksplodowała rozpierdalając się na tysiące zasranych cwelich par. I tym samym dajemy dowód na to, jak wszechmocna i nieograniczona jest alogika współczesna, którą rozwijamy i modyfikujemy. Aż do pierdolonej nieskończoności, której i tak nie ma. A po nocy przychodzi dzień – szare gówno podobne do poprzedniego. Pod wieczór trochę czernieje, by po trzech dniach rozpłynąć się na zielono. Sztuką efemeryczną możemy nazwać nie tylko spiralę śmierci i życia, ale także spirale nicości. Spirale wijące się i zagęszczające, by w końcu przy pomocy dziesięciu tysięcy słów omówić wszystko to, co nieistotne. A także to, co istotne, ważne i niezbędne, co jest rzecz jasna najważniejsze. Podejrzewam, iż to, co najważniejsze, nie zawsze jest istotne i niezbędne. A niezbędnie istotne nie zawsze bywa to, co powinno być, a takie nie jest z prostej przyczyny, że nigdy nie było i nie będzie – pomyślał i wstał z łóżka kierując się do kibla, gdyż zachciało mu się srać. Po wykonaniu owej czynności, która jak wiadomo jest niezbędna, aczkolwiek nie najważniejsza, udał się na spoczynek. Ułożywszy się jak zwykle na pierwszym boku zaklął siarczyście na dobry wieczór i walnął głową w ścianę, próbując przypomnieć sobie wątek myśli zaprzątających jego uwagę już od drugiego roku życia. Pomyślał, że znów sobie nie przypomni, jak bywało to już od dziewiętnastu lat, i postanowił pójść do kibla i zwalić sobie konia. Było nieźle, acz nie wystarczająco dobrze – jego uwagę przykuło gówno, które niefortunnie przyczepiło się do prawej nogi. Zdziwił się początkowo na ten widok, lecz poczuł ciepło i zapach wszystkich nie mytych dup jego kochanek tak mocno, że spuścił się aż po sam sufit. Tak, odrobina wspomnień zawsze wraca wiarę w życie, uff. Gdy tylko poczuł pierwszą kroplę na twarzy, uczucie wróciło i nowa fala zalała kibel aż po samo okienko. O kurwa, westchnął, czy można przeżyć coś bardziej podniecającego i niepowtarzalnego? Z pewnością było to interesujące doświadczenie, coś jak wtedy, gdy po raz pierwszy zgwałcił boczek wepchnięty między żebra kaloryfera – zawsze lubił eksperymentować. Było to nawet przyjemniejsze od starego basseta sąsiada, którego pieprzył regularnie w środy. Czyżby zło było aż tak bardzo podniecające? Ale to nie było zło, było to całe ścierwo wypełniające samotny żywot emerytowanego ślusarza. A przynajmniej tak uważali jego sąsiedzi, którym kradł rzodkiewki z ogródka i deptał rabatki z bratkami. O co wam w tym wszystkim chodzi do cholery?, czy to jego wina, że pasztet wywierał tak ogromne i niezatarte wrażenia smakowe, zapachowe i dotykowe? To nie wina pasztetu, lecz… ale to nieważne, ważne jest tylko to, co przede mną. W zasadzie główną przyczyną były rzodkiewki, które powodowały nieświeży oddech i cuchnące wiatry. I tu nastąpiło przewartościowanie wszelkich wartości i zdewaluowanie wszelkiej materii. Oddech nie był już nieświeży, a wiatry przestały cuchnąć – zaczęły pachnieć fiołkami i bazylią. I nagle byt nieosiągalny stał się bytem osiągalnym. Fiołki zakwitły w kiblu, a bazylia zaczęła opadać spod sufitu drobnymi pęczkami. A wszystko to z jednego powodu, że bazylia zamieniła się w jedno wielkie gówno, które zawładnęło światem aż po jego kres. Właściwie nie aż, ale tylko po kres, gdyż ten zbuntował się przeciwko gównu wszczynając rebelię pod przywództwem Szalonego Stefana. Podówczas gówno było nieodłącznym symbolem owej dyskryminacji rasowej, wobec której Stefan był na przegranej pozycji. A jeśli nie na przegranej, to przynajmniej na zagrożonej, jak uważała większość jego antagonistów politycznych. Ekstremizm polityczny odgrywał nieodwracalną rolę w życiu Stefana, jak i jego ziomali. Stąd też magnolia zaczęła wypuszczać nowe pąki. Stefan pomyślał – ludzie potrafią zmieszać z gównem wszystko, więc dlaczego by nie pobabrali się w nim jeszcze trochę? Wszak dobry punkt zaczepienia to jest to. Drążmy więc go aż do bólu, aż włosy, nogi, ręce zamienią się w padlinę ni do odratowania żadnymi fizycznymi i metafizycznymi sposobami. Ale ja się im nie dam, kurwa, twardy jestem, prędzej zjedzą sami siebie, niż ja dam się zgnić. Zaprawdę, naprawdę powiadam ci – rzekł ten z drugiego boku – tylko ten ma rację bytu, kto pierwszy wypowie owe czarowne, magiczne zaklęcie: kurwa mać. To zaczyna być męczące – westchnął, po czym zasnął. Śniła mu się kurwa – wielka czerwona, z trzema cycami i zielonym zadem. I tak kończy się świat… świat krasnoludków, a zaczyna się świat dorosłych skurwieli pozbawionych czci i wiary i nadziei prócz tej ucieczki w sen. Sen z kurwą o kurwie na kurwie przy kurwie w kurwie, bosko, bosko, jeszcze. Co ty nie powiesz? Stefan ocknął się i spojrzał przez okno – stary, moralność – pomyślał – ideały i praktyczna życiowa konieczność. Ale Stefan był poza tym wszystkim, zmierzając po zakamarkach swej jaźni do krainy ponownego snu. Niestety jednak nie udało mu się zasnąć, gdyż popierdolony Tomasz – sąsiad jego, jebnął głową w podmurówkę i zasypał go stekiem bluzgów z musztardą. Stwierdzenia są tendencyjne. Tylko w pewnych granicach, gdyż tendencyjność jest bardzo wrażliwa na względność, i nie da się tak łatwo upierdolić. A skoro już o tym mowa, nie wolno tracić nadziei, że coś uda się upierdolić. Zawsze coś się da – coś małego, coś dużego, coś zielonego, lepkiego lub pachnącego – zawsze się da. Nie wolno tracić nadziei. Nawet brązowa, lakierowana pieczarka nie da się wyjebać bez gumy – ma doświadczenie, już nie raz rodziła muchomory. Różowo-czarna locha nadbiegająca ze wschodu nie jest w stanie zakłócić spokoju duszy krawca ubranego w metalowy garnitur, choćby stawała na pięciu nogach jednocześnie. Krawiec stoi i czeka na leszcza. Biała plama kusi. Kusi i zwabia muchy. Jedynie one dają się skusić na jego lep. Kto nie wierzy, niech spojrzy przez jego lewe ramię, splunie mu na kark i obetrze ryja. Rudy piździelec to zliże – jest hujem, więc będzie mu smakować. Nie wszystko mu smakuje – jest wybredny. Lubi niedopałki – zżera je ze smakiem, ślina kapie mu z ust. Inny rudas tę ślinę zlizuje, jebie ryjem w ścianę, chlapie, pcha i chlapie do przodu z pełną zaciętości i nienawiści twarzą, którą Szalony Stefan kopie w ryj kaloszem. To nie jest niemoralne – oni wszyscy pierdolą, aż się położą. Wtedy leżą, leżą i leżą. Bez jebania. Cicho, cicho. Tylko wróbel gdzieś z tyłu. Ale tu pierdolą, szeleszczą i spierdalają.

A może całkiem przypadkowo inne słowa, słowa, słowa...

Dramat romantyczno-przyrodniczy, spisany z fal szumu w oczekiwaniu na nieoczekiwane pod parasolem u Hirka w Starym Folwarku

Jadzia, Magda, Pablo, Olo

Napięte incydenty zarejestrowane w monachijskim cieniu entuzjastycznej rezygnacji

Gohna, Eryk, Olo

Czynnie werbalizowana linearna introdukcja epistolarna uwieńczona wilgotną czynnością o wysokiej temperaturze

Mario, Olo

Dygresyjny erotyk meteorologiczny inspirowany desperacją monachijskiej peregrynacji

Gohna, Eryk, Olo